Dodano przez: Magdalena Dzik
Czytnik
Pożegnanie Cory'ego Monteith. Dlaczego tak bardzo rusza nas śmierć celebrytów?
Pamiętam doskonale w co byłam ubrana kiedy w mediach pojawiła się informacja o śmierci Michaela Jacksona. Siedziałam na fotelu w środku nocy i wlepiałam coraz większe oczy w CNN News. To nie był idol mojego pokolenia. To nawet nie był twórca, którego muzyka była mi w szczególny sposób bliska. Mimo to wiadomość o jego śmierci okazała się solidnym kopem w mój siedemnastoletni żołądek.
Michael był pierwszym artystą, którego odejście przeżywałam, mimowolnie, razem z połową świata. Jak się miało okazać nie ostatnim. Pamiętam, że piłam miętową herbatę kiedy przyjaciółka powiedziała mi o śmierci Amy Winehouse. W ciągu sekundy potrafię przypomnieć sobie w jakich okolicznościach dotarła do mnie wiadomość o odejściu Whitney Houston, Elizabeth Taylor, czy Wisławy Szymborskiej.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego śmierć celebryty, artysty, osoby znanej nam najczęściej jedynie z głośników lub ekranu laptopa potrafimy odczuwać tak intensywnie?
Po raz kolejny zadałam sobie to pytanie gdy na jednym z portali informacyjnych zobaczyłam czarno-białe zdjęcie Cory'ego Monteith. Aktor został znaleziony martwy 13 lipca w hotelowym pokoju w Vancouver. Tysiące kilometrów od łóżka na którym siedziałam i do wieczora bez końca odtwarzałam Don't stop believin' płacząc jak ostatnia idiotka.
Czy lubiłam Cory'ego? Niekoniecznie. Widziałam kilka filmików w Internecie, czytałam ze dwa wywiady. Obiło mi się o uszy, że trafił na odwyk, podobno nie pierwszy raz. Jego postać w Glee, delikatnie mówiąc, nie była jedną z moich ulubionych. Mimo to od kilku dni nie mogę myśleć o niczym innym. Oglądam jego stare występy z serialu i za każdym razem jakaś niewytłumaczalna siła ściska mnie za gardło.
Czy nie wydaje się głupie, albo dziwne dedykować statusy na Facebooku i Twitterze aktorowi o którym wcześniej niemal wcale się nie myślało? Czy to nie infantylne i szczeniackie chlipać nad wykonywanymi przez niego utworami? Możliwe. Czy w wypisywanych masowo przez nas kondolencjach nie ma cienia hipokryzji? Czy nie są one wymuszone, a tym samym bezsensowne?
Na pewno znajdzie się masa osób, które powiedzą, że dokładnie tak jest. Mimo to te pytania bezustannie kołaczą mi się po głowie.
Trzydzieści jeden lat to nie jest dobry wiek na umieranie dla sympatycznego, utalentowanego faceta. Tak, wiem, to dla nikogo nie jest dobry wiek na umieranie, ale może właśnie w tym wszystko się zamyka? Może nie potrafimy przyjąć do wiadomości, że śmierć jest tak niewyobrażalnie egalitarna. Podświadomie upychamy ją na samo dno podświadomości, bo tak diabelnie nie pasuje do kolorowego, głośnego, wypełnionego nieustanną konsumpcją świata. A już na pewno nie do świata Hollywood.
Od czasu do czasu pojawiają się rysy na kolorowym szkle i wtedy zawsze czujemy się jakby ktoś dał nam w twarz. Niezależnie od czasów i kultury.
Sharon Tate, River Phoenix, Cory Monteith... Wszyscy dobrze wiemy że w najbliższych latach pojawią się nowe nazwiska. Taka jest kolej rzeczy, nie ważne jak cholernie byśmy tego nie chcieli.
Nowe nazwiska a z nimi to samo, stare i oklepane uczucie uderzenia głową w coś ciężkiego.
To wszystko można zrzucić na karb kompulsywnego zainteresowania życiem celebrytów. Kosmopolityzmu, życia w globalnej wiosce. W końcu braku dojrzałości i dystansu.
Mi bardziej odpowiada stwierdzenie na które natknęłam się w Internecie: być może śmierć artystów dotyka nas tak bardzo, bo w istocie nadal jesteśmy po prostu ludźmi.